Pierwszego stycznia budzę się w swoim łóżku.
Budzę się to może za dużo powiedziane.
W moim mózgu toczy się zażarta walka.
Sceny snu i jawy mieszają się ze sobą jak w kalejdoskopie.
Rzeczywistość powoli wypiera wyimaginowany świat.
Uśmiecham się na wspomnienie tej sylwestrowej nocy.
Życzyliśmy sobie najwspanialszego roku. Pakiet Standard.
I tak Anka otrzymała ode mnie cały zestaw gratulacji,
podziękowań i wszystkiego czego sobie wymarzy. Stara śpiewka.
Piotrek szybki i przelotny uśmiech.
A taki Kamil, na przykład, oświadczył się Martynie.
Zaczynam śmiać się na głos. Śmieję się jak szalona. Po
chwili wybucham histerycznym płaczem. Nie wiem jak długo trwa to załamanie. Gdy
dochodzę do siebie, czuję się lepiej.
Bardziej świadomie.
Mimo, że jest pierwszy dzień nowego roku, powód do
świętowania, wyciszenia się, spędzenia tych chwil z rodziną, mnie czeka dzisiaj
powrót do codziennego życia.
Gdyby moja praca była nudna mogłabym chociaż ponarzekać.
Gdybym nienawidziła tego co robię, prawdopodobnie wzięłabym urlop lub załatwiła
sobie poczciwe L-4.
Ale jestem dziennikarką modową popularnego czasopisma
„Fabulous”. Kocham to co robię.
Każdy mój dzień jest inny. I nigdy nie trwa krócej niż
dwadzieścia godzin.
Pewnie powiecie, że która kobieta nie kochałaby takiej
pracy. Ubrania, pokazy mody, wywiady ze znanymi ludźmi – sama przyjemność.
Jakie wyzwanie może kryć się w pokazaniu ciucha w gazecie i napisaniu o nim
paru słów.
Dlatego właśnie nie każda kobieta może pracować w tej
branży.
Ukończyłam Politechnikę Warszawską na Wydziale Zarządzanie
oraz Dziennikarstwo i Komunikację Społeczną na Uniwersytecie Warszawskim. Od
października dzięki możliwości studiowania przed komputerem rozpoczynam kurs
online z dziennikarstwa modowego na londyńskiej uczelni London College of
Fashion.
Jaki widać to nie tylko ubrania.
O świecie mody marzyłam od dziecka. Miałam jednak tak
mnóstwo pomysłów na siebie, że biorąc się za kilka zajęć na raz, do żadnego nie
przykładałam się jak należy. Nie raz i nie dwa zabierałam się do założenia
bloga modowego i zostania fashion blogger. W pewnym momencie zawsze pojawiały
się wątpliwości czy to ma sens, czy się do tego nadaję, czy będę miała co
pokazać i potrafiła o tym napisać. Czy to na pewno zajęć dla mnie? Przecież są
lepsi, nie dam rady się wybić. Więc rezygnowałam, a w głowie już kiełkowała
nowa myśl.
Zostanę menadżerką. Będę mogła pracować w agencji modelek
lub w wydawnictwie , będę zawsze blisko świata stylu. Lubię wszystko planować,
charyzma to moje drugie imię i jestem pewnie najbardziej zorganizowaną osobą w
promieniu siedemdziesięciu kilometrów. Kto wie, może kiedyś będę mieć swój
udział w organizacji New York Fashion Week?
Nie mogąc się jednak w żaden sposób wykazać w tej dziedzinie
w swoich licealnych latach oprócz udziału w olimpiadzie z przedsiębiorczości i
pracy w samorządzie szkolnym już szukałam nowych rozwiązań.
Gdy po przymierzeniu dziesiątek par dżinsów, setki sukienek
i obejrzeniu tysięcy torebek wychodziłam z centów handlowych z pustymi rękami,
byłam zła jak osa. Nie, to nie objawy zakupoholizmu. Po prostu miałam trudny
gust. I nigdy nie godziłam się na kompromis. Zastanawiałam się gdzie są te
wszystkie piękne ubrania ze stron magazynów, które tak namiętnie czytałam
od początku gimnazjum. A filmy? Skąd
styliści biorą te cudownie uszyte białe sukienki, idealnie wyprofilowane czarne
szpilki i torebki marzeń? I oczywiście jak to w takich chwilach u mnie bywało
nadchodził nowy pomysł.
Nauczyć się szyć.
Więc chodziłam na kursy szycia do różnych miejscowych
mistrzyń krawieckich, aby od każdego chłonąć jak najwięcej. Kto wie czy gdyby nie konieczność napisania
rozszerzonej matury z matematyki na miliony punktów, nie byłabym dziś dugą
Donną Karan?
Tylko odrobinę szczuplejszą.
Nie będę was kokietować i przyznam się również do bardzo
popularnego marzenia. Jak co druga dziewczyna marzyłam o byciu aktorką. I to
nie byle jaką aktorką! Bo najlepiej taką hollywoodzką, otrzymującą za rolę co
najmniej dwadzieścia cztery miliony. Dolarów.
Po wygraniu szkolnego konkursu recytatorskiego w wieku
sześciu lat wiedziałam, że świat stoi przede mną otworem i już niedługo (dobra
- niedalekiej przyszłości) pojawię się
na wielkim ekranie i będę przechadzać się ubrana w sukienki od Elegio Saaba po
wszystkich czerwonych dywanach tego świata.
Jednak na kilka lat moja świetnie zapowiadająca się kariera stanęła w miejscu. Dopiero w wieku
siedemnastu lat znów zaczęłam zastanawiać się nad tym poważnie, gdy moja profesorka od
języka ojczystego dając mi wiele do myślenia, zapytała czy rozważam naukę w szkole
aktorskiej.
Nie powiedziałam nie.
A teraz powtarzam, że nigdy nic nie wiadomo.
Zaparzam ulubioną kawę w ekspresie. Czarną. Bez cukru. Tak
bardzo fashion.
Wyglądając z okna swojego małego, ale jakże uroczego
mieszkanka na siódmym piętrze apartamentowca już nie pierwszej młodości, widzę
sporą część miasta.
Po studiach zdecydowałam się wrócić do rodzinnego Krakowa.
Po dwuletnim stażu w magazynie „Fabulous” zaproponowano mi stanowisko redaktor
naczelnej internetowego wydania, prowadzenia strony na Facebooku i śledzenia
internetowych nowinek, czyli pojawiającego się dopiero w polskiej świadomości
Twittera i Instagrama. Zgodziłam się bez
wahania. Było to dla mnie idealne rozwiązanie, tym bardziej, że mogłam to robić
z dowolnego miejsca na Ziemi.
Biorę gorący kubek z kawą i wracam do sypialni. Jest dopiero
8.00 rano, Nowy Rok. Mimo to nie mogę się powstrzymać od przejrzenia nowych
wiadomości, które już pojawiły się w Internecie. Topowe polskie portale
internetowe piszą o zachowaniu dzisiaj wyjątkowej ostrożności na drogach.
Przewijają się tradycyjne już hasła „Piłeś – nie jedź”. No tak, kac morderca
nie ma serca, jak to mówią.
Kolumny biznesowe ogłaszają rok 2013 rokiem kryzysu. Jak
wszystkie poprzednie. Pierwszy stycznia zdecydowanie nie wpływa korzystnie na
kreatywność polskich redaktorów.
Wiadomości sportowe również nie zachwycają. Większość
przypomina o rozpoczynających się za dziesięć dni Mistrzostw Świata w Piłce
Ręcznej Mężczyzn. Super. Nareszcie będzie po co włączyć telewizor.
Godzinę zajmuje mi przeglądnięcie ulubionych zagranicznych stron
poświęconych modzie. Fashionista, Women’s Wear Daily oraz oczywiście
amerykański i brytyjski Vogue. Szukam inspiracji do nowych artykułów. Jest tyle
tematów o których chciałabym napisać. Powstrzymuję się jednak od skontaktowania
się z dziennikarkami odpowiedzialnymi za różne działy na stronie. To, że ja
jestem uzależnioną od pracy szaloną redaktor naczelną, nie znaczy że mam być
również apodyktyczną szefową.
Podejmuje odważną decyzję: dzisiaj napiszę jedne artykuł,
opublikuję kilka wpisów na Facebooku, wrzucę inspirujące zdjęcia na Instagrama
i zrobię sobie wolne.
Wolne popołudnie i wieczór.
Wstaję z lóżka i idę do garderoby. Zdecydowanie nie podoba
mi się połączenie tych słów.
Moja garderoba wcale nie jest osobnym tematem na książkę.
Jak już mówiłam nie godzę się na kompromisy. Albo mi się coś podoba, kocham to
całą sobą i nie oddałabym tego za nic, albo po prostu tego nie założę. Jeżeli
ktoś przyłożyłby mi pistolet do głowy i kazał w ciągu trzech sekund nazwać swój
styl jednym słowem odpowiedziałabym – dziewczęcy. Albo gdybym pod wpływem
adrenaliny dostała przypływu wyobraźni, zaczęłabym go opisywać jak matka
opisuje swoje nowonarodzone dziecko. I zginęłabym przy drugim słowie.
Gdyby w Polsce było to możliwe, wyszłabym za sukienkę. Lub
ożeniłabym się z nią…Zawarłabym z nią związek małżeński, po prostu! I każde z
tych małżeństw należałoby do najkrócej trwających. Uwielbiam tą część
garderoby! Mogłabym w niej spać, chodzić na siłownię czy odkurzać mieszkanie.
Poważnie.
Patrzę na półkę ze spodniami. Zerkam w stronę wieszaków ze
swetrami. No dobra, takie zestawy jednak też lubię. Nie ma bardziej
odpowiedniego stroju do pisania o modzie niż idealnie skrojone dżinsy i czarny
kaszmirowy sweterek w serek. Chociaż sukienkom Niny Ricci też niczego nie brakuje,
zdecydowanie polecam je na inne okazje.
Szczotkując zęby układam w głowie nowy artykuł. Słowa
pojawiają się same. Gdy przenoszę to wszystko na klawiaturę i odczytuję na
ekranie, brzmi lepiej niż w mojej głowie.
Włączam piosenkę „TNT” zespołu AC/DC. Pobudza prawie jak
kawa, przyrzekam.
Jeszcze kilka godzin temu tańczyłam do niej.
Przypominam sobie poprzedni wieczór. Palce bezwiednie
wędrują po klawiaturze wystukując słowa. W przypływie samotności byłam gotowa
się zakochać.
Znowu.
Znowu zrobić tą głupią rzecz.
Z wściekłością wystukuję ostatnie słowa na klawiaturze i
czytam tekst od początku, nanosząc drobne poprawki. Czytam jeszcze raz. Artykuł o modzie
apres-ski w modnych i snobistycznych kurortach narciarski jest gotowy do
wstawienia na stronę. Udostępniam go, a na profilu na Facebooku dodaję
powiadomienie, aby koniecznie przeczytać nowy post.
Czasami tak nierozważnie postępuję. Jak ten mój ostatni
„związek”…
Nie wiem co mnie wtedy podkusiło.
Był przystojny, fakt.
Zaimponował mi swoim ciągłym działaniem, nie potrafił
usiedzieć spokojnie na miejscu.
Potrzebowałam kogoś, bo czułam się samotna.
Choć jego wady zauważyłam bardzo szybko to i tak uważam ten
czas za zmarnowany.
I obiecałam sobie, że nigdy więcej.
Zresztą nawet nie byłam wtedy zakochana.
Trudno mi powiedzieć czy w ogóle potrafię kochać. Nie
spotkałam jeszcze człowieka, któremu mogłabym to powiedzieć.
W moim rodzinnym domu nigdy nie mówiło się „kocham cię”. Co
oczywiście nie oznacza, że tej miłości nie było. Była, ale ukazywana w inny
sposób. Poświecona uwaga, czas, pieniądze. W niektórych momentach zbyt
konserwatywne wychowanie, przez które nie mogłam być naprawdę sobą. Nikt nie
miał jednak odwagi powiedzieć tych dziewięciu liter, dwóch słów.
Czy w znaczący sposób coś utraciłam? Nie sądzę.
Czy to zaważyło na moim obecnym życiu uczuciowym.
Zdecydowanie.
Moja pasja, siła, zdecydowanie w podejmowaniu decyzji często
wywołują w nowo poznawanych mężczyznach mieszane uczucia. Stereotyp słabej,
słodkiej kokietki jest w nich tak głęboko zakorzeniony, iż w żaden sposób nie
mogą sobie pozwolić na związek z inną kobietą. Bo kobieta ma siedzieć w domu,
gotować, sprzątać, plewić w ogródku i rodzić kolejne dzieci!
Gotować lubię, nikt mnie do tego nie musi zmuszać. Gdy mam
czas.
Posprzątać, posprzątam, widok kurzy na półce nie należy do
moich ulubionych.
Ogródka nie mam, wybaczcie, ale na tarasie hoduję sobie
bazylię w doniczce.
Kwestię dzieci lepiej przemilczę.
Z drugiej strony ulicy znowu nowy model współczesnego
mężczyzny – „pan zniewieściały”.
Ja rozumiem dbanie o siebie, o swój wizerunek, na który
składa się strój, sylwetka, twarz, fryzura. Sama przecież zajmuję się tym
zawodowo. Ale panowie, trzeba umiar znać…
Przypominam sobie zarys sylwetki Piotrka. Jego dopasowane,
ale nie obcisłe dżinsy. Czarna bluzka z dzianiny, pod którą delikatnie, ale nie
nachalnie odznaczały się wypracowane mięśnie. Jego dłonie…duże, ale zgrabne
dłonie inżyniera. Zarost na jego twarzy. Idealny. Kolor jego oczu tak podobny
do koloru moich. Włosy ciemne, dłuższe, podkreślające rysy jego twarzy.
Wszystko tworzące spójną całość mężczyzny, nie chłopca.
Już rozumiem jego fenomen.
Wracam znowu do jego dłoni. I mimowolnie wyobrażam sobie jak
ujmuje mnie za rękę oraz w talii i ze stanowczością zaprasza do tańca. A ja
wiem, że nie byłabym mu w stanie odmówić.
Czy jemu
przeszkadzałaby moja niezależność? Sam w końcu jest bardzo znanym i szanowanym
inżynierem w Krakowie.
Wydaję się być prawdziwym mężczyzną, marzeniem każdej
kobiety. Podejmującym rozsądne i dojrzałe decyzje.
Gdzieś na dnie mojej świadomości, bardzo głęboko siedzą
ukryte słowa Anki. „To nie jest facet dla ciebie”.
Właśnie dlatego powinnam odpuścić już teraz. Mimo, że nawet
w głębi ducha jestem silną osobą, kolejne rozczarowanie zdecydowanie mogłoby
przepełnić czarę tej całej goryczy, już i tak wypełninoen po brzegi przez poprzednie błędy.
Pod wpływem wspomnień postanawiam odwiedzić rodziców.
Narzucam na siebie ulubione brązowe futerko, oczywiście
sztuczne. Wkładam krótkie czarne kozaki, do ręki biorę smartfona, kluczki i
portfel z dokumentami.
Wizyta trwa krótko. Nie mamy sobie zbyt dużo do powiedzenia.
Gdy wracam do domu samochodem, jest już zmierzch. Mijam
przytulone pary spacerujące oświetlonymi, głównymi ulicami. Anka pewnie siedzi
ze swoim Krzysiem. Kamil z Martyną świętują zapewne zaręczyny z rodzinami.
Mogę zadzwonić do Antka, ale nie tego dziś chcę. Potrzebuję
partnera, nie przyjaciela.
Dlatego też między innymi kocham swoją pracę. Gdy zajmuję
się przeglądaniem kolekcji, wyszukiwaniem ciekawych blogów czy nowości , które
mogłabym zaproponować czytelniczkom uciekam od tego świata. Wtedy liczy się
tylko relacja miedzy portalem, za który jestem odpowiedzialna a jego
odbiorcami, ich zadowolenie, zaufanie, poczucie komfortu. Gdy robisz coś z
pasją i poświęcasz temu cały swój czas i serce, wiesz, że dajesz z siebie
wszystko to co najlepsze.
W kuchni parzę kolejną kawę.
Nie jestem głodna.
Z garderoby wyciągam po kolei wszystkie pudła. To tu trzymam
wszystkie mój skarby. Czyli magazyny nawet sprzed trzynastu lat. Jeszcze nie
wiedząc czego szukam postanawiam przejrzeć kilka magazynów z 2003r.
Rozkładam wszystkie starannie na podłodze w salonie.
Kolorowe okładki wyróżniają się na tle białych płytek.
Przynoszę kawę i pudełko z ciastkami owsianymi. W swoim
zakątku spędzę pewnie kilka godzin.
Na DVD włączam „Och, Karol”, polską komedię z ’85 roku.
Gdy czytam, notuję, szukam i dochodzę do wniosków czas mija
mi trzy razy szybciej. Nawet nie zauważam, że po raz piąty odtwarzam film od
początku.
Ale mimo późnej godziny nie czuję zmęczenia. Mam listę
tematów, jutro rano w biurze mój zespół czeka burza mózgów. Cieszę się ogromnie na powrót do pracy. Ktoś
mógłby powiedzieć do nudnej rutyny.
A ja wtedy z nieudawanym zachwytem mogłabym mu opowiedzieć o
wszystkich zaletach jakie kryje w sobie zajęcie, które naprawdę lubimy.
Po długim i gorącym prysznicu, zakładam swoją ulubioną nocną
koszulę, która sama zaprojektowałam i uszyłam. Ma nieskazitelny odcień bieli.
Gdy zasypiam, wyobrażam sobie taniec z Piotrkiem.
Tej nocy sny spędzam na parkiecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz